Przed nami druga część podróży myślę że ciekawsza i na pewno cięższa…
Noc 2
Czuję tykanie palcem w bark. Budzę się zdezorientowany. Nagle słyszę głos Zosi, która pyta mnie o coś w stylu „Gdzie masz swoją runę/runo?”, nie bardzo wiem o co chodzi. Kiedy dopytuję o co chodzi, moja towarzyszka obruszona odpowiada że „Już o nic”. Od razu domyśliłem się o co chodzi. Zosia gada przez SEN! Pierwszej nocy też coś mówiła, niestety nie pamiętam o czym. 🙁
Dzień 3
Otworzyłem oczy, sięgam po telefon żeby sprawdzić która jest godzina, budzik nastawiłem na 7:00. Jest chłodno i wcale nie chce mi się wynurzać ze swojego śpiwora. Nagle odzywa się Zosia:
– Śpisz?
– Nie.
– Która jest godzina?
– Czwarta
– Co robimy, wstajemy? – zaproponowała Zosia
– Wcześnie, poleżymy trochę i zobaczymy co się wydarzy – odpowiedziałem
Nie wydarzyło się nic, spać się już nie chciało. O 5:00 zapadła decyzja że wstajemy i ruszamy do Wiednia. Zebranie manatków, toaleta itp. zajęło nam nie całą godzinę. Dokładnie 5:48 z plecakami maszerowaliśmy w stronę autostrady w kierunku Wiednia. Chwilę później staliśmy już przy wjeździe na autostradę, niestety miejsce nie było najlepsze i ciężko nam się było ustawić. Na szczęście mieliśmy alternatywę bo nie daleko była również droga do Wiednia, nie autostradowa. Po trochę ponad godzinie postanowiliśmy spróbować na tej drugiej drodze. Pogoda nie dopisywała było mokro, zimno i bardzo nieprzyjemnie. Niestety druga droga też nie była najlepsza do łapania stopa. Szybka dwupasmówka, bez pobocza i żadnej zatoczki, od chodnika oddzielona barierką, zero miejsca do zatrzymania się dla auta. Postanowiliśmy iść dalej tą drogą i szukać lepszego miejsca, ale machać na przejeżdżające auta, a co nam szkodzi. Bardzo szybko okazało się że nic nam nie szkodzi bo zatrzymał się pierwszy samochód na który machaliśmy. Zatrzymał się Land rover freelander, a w środku dwóch dosyć dużych, łysych, panów w sportowym uniformie i ciemnych okularach. Byli bardzo przyjaźnie nastawieni (nie ma tu ani grosza ironii czy sarkazmu). Chociaż wyglądało to dość nietypowo jak zatrzymali się na samym środku drogi, a jeden z nich wyskoczył z auta otworzył bagażnik i nas wołał. Panowie jechali na lotnisko pod Wiedniem wiec nam to bardzo pasowało, kierowca raczej się nie odzywał, za to jechał bardzo ale to bardzo bardzo przepisowo. Kolega zaś chętnie zagadywał pytał skąd jesteśmy, gdzie jedziemy itd. Dojechaliśmy do lotniska, gangsterzy (bo tak ich potem nazwaliśmy) wytłumaczyli nam którą drogą się udać w stronę Wiednia. Ruszyliśmy najpierw dłuższy odcinek marszem, potem przerwa na pod Wiedeńskie śniadanie (i tutaj należy wysłać uśmiechy do Istebnej, bo dżemik był pierwszej klasy). Do stolicy Austrii mieliśmy jeszcze spory kawałek więc postanowiliśmy coś złapać. Niestety ponownie droga nie była najlepsza do tego celu, szybka dwupasmówka, bez pobocza i zatoczki żadnej, różnica od tej słowackiej że nie było chodnika. Cóż było robić, maszerowaliśmy wzdłuż tej trasy i machaliśmy kierowcom. W zasadzie daleko nie zaszliśmy, bo nie wiadomo skąd nadjechało POLIZEI. Pan policjant był bardzo zasadniczy, od razu zażądał od nas dokumentów. Które dostał bo na władze nie poradze, zresztą tutaj zaczęliśmy spektakl. Nigdy wcześniej o tym nie rozmawialiśmy o tym, ale zgraliśmy się perfekcyjnie. Nagle pojawiły się straszne kłopoty językowe, a bariera stała się praktycznie nie do przejścia. Do tego my biedni Polacy, wywiezieni przez Słowaków na lotnisko, gdzie nie ma żadnych autobusów, w ogóle się zgubiliśmy i ja chcę do mamy. Pan policjant widząc to wszystko przestał być taki zasadniczy, a nawet chyba poruszyliśmy jego serce bo postanowił nas zabrać i zawieźć do Wiednia. Z obrzeży do centrum też nie było łatwo się dostać. Na pytanie jak się dostać do centrum każdy Austriak odpowiadał tak samo „do którego centrum?”. Zmiana taktyki nie przyniosła rezultatu, na pytanie jak się dostać do starego miasta też nikt nie był wstanie nam odpowiedzieć. Dopiero kierowca autobusu nam pomógł i zawiózł nas na metro którym mieliśmy dojechać do centrum. Po wyjściu z metra na powierzchnię, okazało się że Wiedeń to naprawdę piękne miasto które zachwyca od pierwszego spojrzenia. Oczywiście jako że mieliśmy jechać do Torunia, nie mieliśmy przy sobie ani mapy, ani przewodnika. Okazało się że nie jest nam to przeszkodą bo w każdym kierunku jest równie genialnie. Piękna architektura, wszechobecny porządek, place, pomniki, piękne kościoły, pałace i miasto pełne przepychu. Błądząc po ulicach natrafiliśmy na Belweder piękny pałac i piękne ogrody. Zjedliśmy obiadek (fasola w sosie pomidorowym) który podgrzaliśmy na kuchence, co w scenerii ogrodów królewskich i pięknego pałacu w tle, dla osób trzecich musiało wyglądać komicznie. Potem krótka sjesta na ławce… Niestety deszcz nas przegonił z ławeczki. Najedzeni ruszyliśmy dalej zwiedzać. Stolica Austrii okazała się bardzo droga więc postanowiliśmy, jeszcze dzisiaj ruszyć do Czech i tam zadbać o nocleg. Pociągiem podmiejskim dojechaliśmy na przedmieścia. Tam zrobiliśmy zakupy za ostatnie euro. Kupiliśmy wodę i mięso mielone na spaghetti, w sklepie dopisało nam szczęście bo znaleźliśmy 5 euro, co oznaczało zakupy za darmoszkę. Pod sklepem przed dalszą drogą postanowiliśmy zrobić to upragnione spaghetti. Kuchenka turystyczna poszła w ruch, pichciliśmy radośnie a przechodnie ciekawie spoglądali w naszym kierunku, „kulinarne podróże Roberta Makłowicza”. Nawet ulewa która zaczęła się w połowie pichcenia, choć ostudziła nasz zapał nie przeszkodziła w „kulinarnych rewolucjach”. Po bardzo solidnym obiedzie, posprzątaliśmy i ruszyliśmy dalej. Kierunek Brno i Czechy. Tutaj zadziałała zasada żeby ustawić się w możliwie najgorszym miejscu to ktoś się zlituje i zatrzyma się żeby chociaż Cię przewieźć do lepszego. Zatrzymała się Austriaczka która najpierw nam minęła a po chwili wróciła się po nas i powiedziała „tutaj nigdy nic nie złapiecie to jest bardzo złe miejsce, trochę was podrzucę za autostradę, tam na pewno coś złapiecie na Czechy”. Przewiozła nas całkiem spory kawałek, na oko ze 20 – 30km. Miejsce w którym nas zostawiła było idealne, szkoda że zaczęło znowu padać. Udało się szybko złapać okazję do Czech, okazało się że do samego centrum Brna. Wiózł nas bardzo sympatyczny Czech który bardzo dobrze rozumiał bo Polsku. Brno okazało się dużo piękniejsze niż się spodziewałem, zresztą mają katedrę nazwaną moim imieniem, ale hostele liczą sobie w takich cenach że ręce opadają. Po wieczornym zwiedzaniu miasta i spróbowaniu piwka, okazało się że noc musimy spędzić na Dworcu. Nie było tragedii, ciepło, sucho i bezpiecznie. Do czasu, o godzinie 2:00 wyrzucono nas z nocnej poczekalni. Cóż było robić ociągając się bardzo, opuściliśmy dworzec i postanowiliśmy ruszać dalej Ostrava, a potem Polska. Choć byliśmy zmęczeni ciężkim dniem, wymięci, pogryzieni i wypluci, szczęście nas nie opuściło. Spotkaliśmy pewnego Czecha który wyglądał jak Mariusz Kałamaga z kabaretu Łowcy. B, sweterek też miał podobny. Który zaproponował nam że możemy noc spędzić u niego. Takich okazji nie wolno marnować, po raz kolejny mieliśmy wygodny i ciepły nocleg. Były tylko dwa warunki/problemy, pierwszy musimy być cicho bo na dole mieszka rodzina, a drugi że jest duży pies ale bardzo przyjacielski. Oczywiście dla nas nie było problemu. Przyjacielski pies okazał się bardzo przyjacielski, chciał się bardzo bawić mimo późnej nocy i nie dawał nam spać na początku. Szczelne zamknięcie się w śpiworze załatwiło wszystko a sen przyszedł szybko i bardzo mocno.
Dzień 4
Tego dnia wstaliśmy dopiero o 9:00, dzień wcześniej nasz gospodarz powiedział żebyśmy spali do której chcemy bo jest sobota i nie musi wstawać. Dopiero rano po solidnym i wygodnym odpoczynku rozejrzałem się po pokoju który dostaliśmy na spółkę z psem Asanem. Wystrój był bardzo liberalny że tak powiem, na każdym kroku można było zobaczyć relikwie związane z Bobem Marleyem i ruchem Rastafarian. Na stole który stał między łóżkiem moim a Zosi, były różnego rodzaju artefakty do skrętów łącznie z zielonym nadzieniem. Co mi przypomniało że jesteśmy w Czechach w bardzo liberalnym kraju. Niestety czas już był na nas więc się zebraliśmy i ruszyliśmy na trasę do Ostravy. I tutaj szczęście się skończyło pół dnia zajęło nam łapanie stopa w stronę Ostravy/Polski. W końcu decyzja zapadła jedziemy pociągiem do Ostravy, zwiększyło nam to trochę koszta, ale dało szanse się odświeżyć w pociągu. Nasz Jamajski przyjaciel niestety nam łazienki nie udostępnił, zresztą chyba sam z niej rzadko korzystał. Mokre chusteczki i żel antybakteryjny czynią cuda. W trakcie jazdy do Ostravy mogliśmy się zdrzemnąć i odpocząć. Tam trafiliśmy chyba na mecz Banika, a my byliśmy w bardzo nieciekawej dzielnicy. Jeździło bardzo dużo Policji na sygnale i kręcili się ludzie w szalikach. Gdy dotarliśmy na obrzeża (oczywiście marszem) przyczepił się do nas młody Cygan który wcale nie wyglądał na przyjaznego, proponował że nas zawiezie do Polski itp. na szczęście udało nam się go pozbyć. Robiło się ciemno i nieprzyjemnie a my byliśmy w bardzo słabym miejscu i daleko od drogi na której można coś złapać, ale od czego jest czekolada. Zosia wyciągnęła z plecaka czekoladę którą maszerując zjedliśmy całą, potem uwierzyłem w magiczną moc czekolady, niby słyszałem o endorfinach itp, teraz wiem to naprawdę działa. Nagle wszystko zrobiło się trochę lepsze i wróciła wiara że będzie dobrze. Doszliśmy na autostradę, ale miejsce do łapania było delikatnie mówiąc tragiczne, niestety nie mieliśmy lepszej alternatywy. Po dłuższym czasie los się do nas uśmiechną zatrzymał się Polak jadący do Częstochowy przez Gliwice (nasz cel). Pan był przemiły, poczęstował nas ciastkami, potem chciał zjechać i kupić nam obiad. Opowiadał nam ciekawe historie o tym jak sam za młodych lat jeździł autostopem. Po czym zawiózł nas do Pyskowic gdzie mieszkała Zosia. Ja miałem dylemat czy jechać do Wrocławia czy może dalej okazją do Częstochowy i dalej do Łodzi do siostry. Kierowca powiedział że mogę w Częstochowie zostać u niego na noc a na drugi dzień będzie jechał do Łodzi, ale zdecydowałem jechać na Wrocław z Pyskowic. Było ok 21 może 22, pociąg do Wrocławia miałem dopiero o 5. Dlatego wybrałem dalszą jazdę autostopem ale już sam. Pożegnałem się z Zosią i ruszyłem w stronę domu. Droga była długa, ciemna i pusta. Po ok. 4 -5 godzinach dotarłem do Strzelec Opolskich oddalonych o jakieś 28km. Zmęczony okropnie postanowiłem spędzić noc na dworcu, niestety ten zamykany jest w godzinach od 23 do 5. Ja na dworzec dotarłem ok 1, bez żadnej perspektywy postanowiłem iść po bandzie. Na peronie rozłożyłem karimatę, plecak pod głowę, śpiwór na siebie i czekać do rana. Jakąś godzinę później obudził mnie ochroniarz, który wyglądał na dość zdziwionego widząc mnie:
– A co Pan tu robi?
– Czekam na pociąg. – Odpowiedziałem mu otwierając jedno oko i nie wychylając się z pod śpiwora.
– Ale wiesz że pociąg jest dopiero przed 6?
– Wiem, dlatego czekam.
Ochroniarz spojrzał na mnie badawczo i chyba uznał że jestem nie do końca normalny, ale jednak niegroźny. Po czym zaproponował że otworzy mi dworzec, to był niezły pomysł. Tam zamknął go. Zostałem sam na pustym dworcu, ale w ciepłym, suchym i bezpiecznym.
Dzień 5
Po ciężkiej nocy już nie miałem ochoty na autostopy, najkrótszą linią oporu pociągiem do Opola, a tam przesiadka do Wrocławia. Przykrą niespodzianką było dla mnie to że w Opolu w okolicach dworca nie było żadnego sklepu żebym mógł kupić coś do picia, a odwodnienie trochę mi doskwierało. Udało mi się na szczęście dostać parszywą i drogą ale jednak mokrą herbatę z automatu. Potem już tylko dom, wanna i łóżko.
Statystyki:
Odwiedziłem 8 miast w 4 krajach,
Przyjechałem 1200 km, 17 autami i 3 pociągami,
Zajęło mi to 5 dni i 4 noce,
Wydałem łącznie 65 złotych, 17 euro i 490 koron, chociaż można było mniej, ale nie można zapominać o magnesach na lodówkę dla mamy (8 euro) i te pociągi (47 pln i 230 koron).
No, no ciekawe. Wariaci jesteście. Pozdrów Zosię. Mi też się kilka wycieczek na stopa przytrafiło i bardzo miło wspominam 😀